Wyobraź sobie, że siedzisz ze mną przy kawie. Serio. Kubek w dłoni, zapach świeżo mielonej kawy, a ja mówię Ci prosto z mostu: ta książka to nie jest kolejna nudna instrukcja „jak żyć”. To moja życiowa misja – opowieść z pierwszej ręki, mocno przyprawiona doświadczeniem i… odrobiną szaleństwa.
Tak, to historia mojego życia, ale przede wszystkim klucz do tego, jak możesz wziąć stery swojego losu w ręce i zacząć kierować go tam, gdzie chcesz.
Bo wiesz, większość z nas żyje jak w starym, zakurzonym filmie – ciągle powtarzamy te same błędy, kręcimy się w kółko i czasem zapominamy, kim tak naprawdę jesteśmy. Ja też kiedyś tak miałam! Ale ta książka pokaże Ci, jak wyjść z tego zaklętego kręgu i zacząć pisać swój własny scenariusz.
Zdradzę Ci też coś, co działa jak magia: jak przyciągnąć do siebie wymarzonego partnera – i to takiego, który nie tylko pojawi się na chwilę, ale zostanie, będzie Cię wspierał, rozumiał i kochał w równowadze i harmonii. Nie jakieś bajki, tylko konkretne techniki i triki, które możesz zastosować od zaraz.
A skoro o różnicach mowa – dowiesz się, dlaczego faceci i kobiety czasem mówią różnymi językami (no, serio – to nie tylko wymysł!), i jak dzięki temu nauczyć się lepiej rozumieć siebie nawzajem.
Ta książka to Twoja osobista skrzynka z narzędziami do lepszego życia. Nie tylko Twojego, ale też tych, których chcesz mieć blisko serca.
I wiesz co? To lekcja, której nie znajdziesz w żadnej szkole – bo napisało ją samo życie. Moje życie. Moje doświadczenia i historie innych kobiet, które miałam szczęście poznać.
Cieszę się, że tu jesteś. Bo wiem, że to, co przeczytasz, może odmienić Twoje życie tak, jak odmieniło moje. Partner, który Cię wspiera, który jest Twoją skałą, to nie tylko marzenie – to realna przyszłość.
A na koniec? Życzę Ci, żeby po tej lekturze energia, motywacja i radość życia były z Tobą na zawsze. I żebyś każdego dnia budziła się szczęśliwa obok swojego ukochanego mężczyzny.
No to zaczynamy!
Od zawsze miałam talent do pakowania się w relacje, które bardziej przypominały rollercoaster bez pasów bezpieczeństwa niż spokojną przejażdżkę. Zwłaszcza, gdy w grę wchodzili faceci. Zawsze trafiałam na takich, którzy albo nie potrafili docenić mojego złotego serca, albo chętnie korzystali z mojej dobrej woli jak z darmowego bufetu. No serio – kto by pomyślał, że zaufanie można tak łatwo nadgryźć?
Wiele razy zastanawiałam się, patrząc na inne pary albo słuchając koleżanek, które świeciły szczęściem jak choinki na Boże Narodzenie: „Czy to ze mną jest coś nie tak? A może z moim facetem? Albo z tym całym światem?”
Moja największa życiowa przejażdżka? Krótkie, ale mega burzliwe małżeństwo, które dziś nazywam… lekcją życia w pakiecie XXL. Wiesz co? Teraz już wiem, że los połączył mnie i mojego byłego męża tylko po to, żeby… dać światu mojego syna. Reszta? Cóż, była po to, żebym nauczyła się, jak NIE wygląda zdrowa relacja.
Wakacje, nowe miejsce, nowe życie – tak wyglądała moja codzienność, gdy przeprowadziłam się z mamą i młodszym bratem. Byłam nową twarzą na osiedlu, a wiadomo – nowa twarz przyciąga spojrzenia, zwłaszcza facetów. Jednego z nich poznałam lepiej – był sąsiadem, miał coś w sobie, co przyciągało ludzi jak magnes.
Wieczorami zdarzało nam się gadać przez okno (romantyczne, nie?). A On? Marek – mój przyszły mąż, który pojawiał się zawsze wtedy, gdy wracałam sama do domu. Był jak zjawa, tylko lepsza – z fajnymi historiami i uśmiechem, który sprawiał, że miękłam jak masło na patelni.
Po miesiącu byliśmy parą, a Marek wprowadził mnie do swojego świata – rodziny, znajomych, wszystkiego. Czułam się ważna, a on – no cóż, wydawał się dbać. Przynajmniej ta część mnie, która głodowała na miłość i uwagę, chciała w to wierzyć.
Bo wiesz, kiedy dorasta się z rozwiedzionymi rodzicami, ma się trochę niezaspokojonych potrzeb. Marek był wtedy dla mnie jak plaster na świeżą ranę. I wierzyłam, że moja miłość może go zmienić.
A potem przyszły miesiące i prawda: Marek miał temperament, który potrafił wykręcić naszą relację jak sinusoidę – raz była miłość i euforia, a raz kłótnie i łzy.
Ja? Leciałam w to jak ćma do światła, choć moje podświadome sygnały mówiły „Uwaga, tu może być ogień!”. Nie miałam pojęcia, że wpadam w klasyczny syndrom ofiary, którego schematy nosiłam w sobie od dzieciństwa.
Ale życie – najlepszy nauczyciel na świecie – szybko dało mi lekcję. Bo jeśli nie słuchasz tych mniejszych znaków i działasz na opak, los lubi przypomnieć, że on tu rządzi.
Już na samym początku, jeszcze gdy się poznawaliśmy, Marek zaczął wykazywać objawy zazdrości, które spokojnie można by nazwać… chorobliwymi. Taki facet, co to patrzy na ciebie, jak na cenny diament, ale jednocześnie próbuje cię zamknąć w szklanej gablocie.
Nie mogłam wyjść ani na chwilę bez jego nerwowego pytania: „Gdzie idziesz? Z kim jesteś? Po co?” A kiedy chciałam, żeby poznał moich znajomych, mówił, że z nimi się nie dogada, że będzie się nudził i zmarnuje czas. Jakby to był jakiś kryminał, a nie zwykły wieczór z ludźmi, których lubię.
Z czasem zaczęłam gubić siebie. Już nie wiedziałam, kim naprawdę jestem, jak mam się zachowywać, żeby Marek był zadowolony. Moje potrzeby, marzenia, przyjaźnie — wszystko zaczęło się rozmywać. I wtedy pomyślałam: „Miłość wymaga poświęceń, więc może to jest cena, którą trzeba zapłacić?”
I wtedy poszłam na całość: porzuciłam znajomych, rodzinę, przerwałam naukę, oddałam swoje pasje, bo chciałam pokazać mu, że jest najważniejszy. Przeprowadziłam się do jego rodzinnego domu, bo wierzyłam, że to wystarczy, by przestał się czuć zagrożony.
Myślałam, że z takim oddaniem będzie mnie nosił na rękach. Serio! Bo gdybym była facetem i miałabym obok siebie dziewczynę zdolną do takich poświęceń, to bym ją cenił ponad wszystko.
Ale życie to nie bajka. Nie było ani noszenia, ani pocałunków na dobranoc. Było piekło.
Miesiące mijały, a ja tonęłam w coraz głębszej czarnej dziurze niskiej samooceny. Nienawidziłam siebie, nie widziałam w sobie nic dobrego. Mieszkałam z człowiekiem, który codziennie dbał, bym czuła się mniej warta niż kurz na podłodze.
I wiesz co? Marek robił to z zimną precyzją. Z zewnątrz był uśmiechniętym, sympatycznym facetem, który mógłby cię oczarować na imprezie. Ale w domu? Rządził jak król w swoim zamku, a ja byłam tylko pionkiem w jego grze.
Miał oczywiście swoje „dobre dni” – te momenty, kiedy próbował być miły. Ale wtedy byłam tak wykończona, że nie potrafiłam z nich skorzystać, bo mój umysł był na granicy wyczerpania.
Nawet te rzadkie, lepsze chwile nie dawały mi prawdziwej radości. Kiedy odwiedzałam rodzinę, mało kiedy wspominałam, jak naprawdę wygląda mój związek. Wstydziłam się przyznać, że dokonałam tak złego wyboru. W środku mnie kłębił się chaos — z jednej strony czułam, że ten związek nie jest tym, czym powinien być. Wiedziałam, że życie może być inne, że miłość powinna być pełna wsparcia i szczęścia. Z drugiej strony byłam bezsilna, jak uwięziona w klatce, którą sama sobie zbudowałam, zamykając za sobą drzwi bez klucza.
Spędzałam dużo czasu sama w domu, czekając aż Marek wróci z pracy. Zrezygnowałam z własnej pracy, żeby pomagać w obowiązkach jego firmy i nie podsycać jego zazdrości — chciałam być tylko z nim i dla niego. W wolnej chwili by nie tracić czasu na bezczynność, zaczęłam czytać książki psychologiczne. Otoczyłam się poradnikami, które działały na moją duszę jak balsam. Potrzebowałam odpowiedzi — dlaczego mój związek jest taki trudny i dlaczego nadal w nim tkwię?
Dzięki temu zrozumiałam swoje schematy myślowe i zaczęłam dostrzegać destrukcyjne nawyki Marka. To pozwoliło mi lepiej radzić sobie z jego wybuchami złości — pilnowałam swojego zachowania, żeby go nie irytować. Dzięki tym „inteligentnym zagrywkom” zyskałam trochę spokoju, choć wiedziałam, że to za mało.
Czułam, że muszę coś zmienić, bo z każdym dniem czułam się coraz gorzej sama ze sobą. Wiedziałam, że tkwię w ślepym zaułku i nic się nie zmieni, jeśli nie wyjdę z tego miejsca. Postanowiłam odejść, choć nie wiedziałam jeszcze jak ani dokąd.
I wtedy — jak grom z jasnego nieba — dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Zamarłam. Jak to możliwe? Przecież właśnie zrobiłam krok do przodu, wiedziałam jak działać, a teraz mam się cofać? Chciałam się po prostu zapaść pod ziemię. Byłam wściekła na los, na siebie, na wszystkich.
Bałam się przyszłości, ale wiedziałam, że to wydarzenie zmieni moje życie na zawsze. Chciałam urodzić to dziecko, więc wykrzesałam z siebie ostatnie siły i postanowiłam walczyć o nasz związek i pełny dom dla dziecka.
Zdecydowałam się na szczerą rozmowę z Markiem — o dziecku, o przyszłości. Myślałam, że dziecko nas zjednoczy, że zacieśni więź, że wszystko się zmieni.
Marek pozornie był przy mnie, czekał na dziecko, ale pokazywał to inaczej niż się spodziewałam. Często znikał na długo poza domem, jakby chciał uciec od problemów. Coraz częściej się upijał, a zapraszanie znajomych do naszego domu, wtedy gdy ja marzyłam jedynie o ciszy i spokoju, tylko pogarszało sytuację.
W końcu postawiłam granicę — walczyłam o czas i ciszę dla siebie, ale w zamian straciłam Marka. On wolał spędzać czas z kumplami niż z „nudną, ciężarną kobietą”. Widziała to w jego oczach, słyszałam w głosie. Tam, gdzie był, było wesoło i można było się napić.
Starałam się zrozumieć — wiedziałam, że ucieka od rzeczywistości. Nadal chciałam mu pomóc, choć sama byłam przerażona nowym etapem życia. Jednak moja pomoc go drażniła.
Z miesiąca na miesiąc napięcia między nami narastały. Moja samotność i wieczorne łzy zbliżyły mnie do rodziny i przyjaciół. Wiedziałam, że choć nie wszyscy popierają mój wybór, mogę na nich liczyć.
Bardzo chciałam urodzić syna w pełnym miłości, prawnie zalegalizowanym związku. Mój tata zorganizował wszystko tak, że mogłam wyjść za Marka, będąc w siódmym miesiącu ciąży.
To poprawiło nasze relacje — przyszedł nasz „miesiąc miodowy”, który trwał do narodzin naszego syna. Całe 2 miesiące.
Jednak kiedy człowiek nie dostrzega błędów w sobie, nie pracuje nad trudnymi cechami charakteru ani nad komunikacją w związku, to wszystko wraca jak bumerang. Powtarzają się te same sceny, te same trudności i zachowania. U nas było dokładnie tak samo.
Marek wrócił do swoich nocnych wypraw, pełnych alkoholu, a ja całymi dniami siedziałam sama z maleńkim dzieckiem. Przyzwyczaiłam go do tego, że może mnie tak traktować, więc robił to bez zahamowań. Co gorsza, jego zachowanie jeszcze się nasiliło i zaczął przekraczać granice.
Pewnego wieczoru posunął się za daleko — po raz pierwszy poczułam zagrożenie dla własnego życia. Wtedy coś we mnie pękło na zawsze. Już nie mogłam dłużej znosić poniżenia i bycia traktowaną jak coś zbędnego.
Świadomość, że mam na świecie maleństwo, za które jestem odpowiedzialna, dodała mi ogromnej siły. To był moment, w którym zyskałam determinację, której wcześniej mi brakowało. Wcześniej nie potrafiłam zawalczyć o siebie albo po prostu nie miałam motywacji. Miłość do mojego syna okazała się moją największą siłą.
Poczułam, jak opadają wszystkie moje blokady. Spojrzałam Markowi prosto w oczy i powiedziałam, co myślę o jego zachowaniu. Powiedziałam, że nigdy więcej nie pozwolę, by tak mnie traktował. Powiedziałam mu, że mam dość takiego życia i że zabił we mnie wszystko, co dobre — a to oznacza, że już nie potrafię z nim być.
W jedną noc wyprowadziłam się z jego domu i zamieszkałam z rodziną, która otoczyła mnie ciepłem, wsparciem i pomocą. Zwlekałam z tą decyzją długo, ale jedna decyzja wystarczyła, by świat podał mi pomocną dłoń.
Po około trzech tygodniach, kiedy emocjonalnie doszłam do siebie na tyle, by swobodnie myśleć, poszłam na spotkanie Ligi Kobiet w moim mieście. Otrzymałam tam wszystkie potrzebne informacje o rozwodzie i fachowe wsparcie na dalszym etapie.
Po raz pierwszy od dawna poczułam, że odzyskuję swoje życie. Wiedziałam, że najtrudniejsze jeszcze przede mną, ale nie czułam już strachu. Wiedziałam tylko jedno — chcę żyć inaczej.
Jak widzicie, moje drogie Czytelniczki, ten związek odchorowałam bardzo mocno, zwłaszcza psychicznie.
Można powiedzieć, że gdzieś po drodze po prostu przestałam być sobą. Tak jakby wewnątrz mnie umarła jakaś część, która wcześniej dawała mi siłę i nadzieję. To załamanie, które mnie dotknęło, zaprowadziło mnie pod drzwi terapeuty. I tu zaczęła się prawdziwa konfrontacja — bo zamiast ukojenia usłyszałam od niego coś, co zabolało jak cios prosto w twarz. Na początku byłam wściekła, bo szukałam wsparcia, a dostałam bolesną prawdę, której nie chciałam przyjąć, ale wiedziałam, że muszę jej stawić czoła.
Podczas tamtej rozmowy odkryłam jednak błogosławieństwo ukryte w tej trudności. Dzięki niemu zrozumiałam, że to ja sama, przez swoje niskie poczucie własnej wartości, przyciągałam do siebie te skomplikowane, często bolesne związki. W mojej głowie zakorzeniło się przekonanie, że nie zasługuję na coś dobrego — i tak właśnie kształtowałam swoją rzeczywistość, choć wtedy jeszcze tego nie wiedziałam. To, czego nauczyłam się w dzieciństwie, wcale nie było zdrowym wzorcem relacji, a ja przez lata nosiłam ten ciężar nieświadomie.
Podobnie było z Markiem. On również miał trudne dzieciństwo, brakowało mu dobrych wzorców rodziny i związku. Teraz widzę, że z tak poranionymi duszami trudno byłoby zbudować szczęśliwą rodzinę. To zrozumienie było jednocześnie bolesne i wyzwalające.
Wiedziałam, że jeśli chcę zmienić swoje życie na lepsze, muszę zacząć od zmiany myślenia i działania — zacząć słuchać siebie i postępować w zgodzie ze sobą. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić — doskonale znam to powiedzenie. Mimo terapii, mimo nowej wiedzy, nie umiałam od razu wprowadzić wszystkiego w życie. Pozwoliłam, żeby los trochę się poukładał, starałam się myśleć pozytywnie, ale to był dopiero początek.
Po rozwodzie i trudnym czasie, kiedy odzyskałam stabilizację, zaczęłam tęsknić za miłością. Sama z małym synkiem, trochę przestraszona tym nowym etapem, uczyłam się siebie na nowo i oswajałam samotność. Postanowiłam kochać siebie i życie — wypełnić tęsknotę za bliskością tym, co mogę dać sobie sama.
Choć dni były pełne samotności, najbardziej doskwierała mi cisza pustego mieszkania, kiedy po pracy wracałam do domu. Syn był pod opieką dziadków, bo sama ledwo dawałam radę – praca, opieka, codzienne wyzwania. Wiem, co czuje każda samotna mama i mam nadzieję, że te słowa mogą dodać odwagi tym, które tego potrzebują.
W ciszy, w samotnych chwilach zadumy starałam się dostrzegać lekcje i błogosławieństwa. Zawarłam pakt z samą sobą – każdego wieczoru daję sobie czas na muzykę i spokój. To są momenty, które po burzach są bezcenne.
Pojawiły się pytania, czy jeszcze spotkam szczęście, czy kiedykolwiek pokocham i zostanę odwzajemniona. Rozwód i odpowiedzialność za dziecko postawiły poprzeczkę bardzo wysoko. Pozostało tylko marzyć i wyobrażać sobie, że gdzieś tam czeka ktoś, kto mnie zrozumie.
Minęło kilka miesięcy, a przyjaciółka, którą dawno nie widziałam, namawiała mnie na wyjście. Byłam zamknięta w swoim świecie, ale ona nie odpuszczała. Mówiła, że będzie tam Robert – jej znajomy, którego też dawno nie widziała. Postanowiłam zaryzykować i wyjść. To był ten moment, kiedy los znów zagrał swoją rolę.
Robert od razu przyciągnął moją uwagę. Jego spojrzenie było pełne spokoju i ciepła – jakby mówiło: „Jestem tu dla ciebie.” Dla mnie to był tylko znajomy koleżanki, przyjaciel z dawnych lat. Kiedy zaprosił mnie na kolację, bez zastanowienia się zgodziłam. Pragnęłam tego prostego gestu — uwagi i obecności.
Od tamtej chwili wszystko potoczyło się szybko. Spotkania stawały się coraz częstsze, rozmowy głębsze. Poznałam mężczyznę, który, podobnie jak ja, przeszedł swoje burze. Starszy ode mnie, spokojny, opanowany — był ostoją, której szukałam.
W mojej głowie zapalił się zielony sygnał — może to jest ta osoba, która odmieni mój świat. Ale życie nie jest bajką. Przez trzy lata uczyliśmy się siebie nawzajem. W tym czasie ja sama się zmieniałam — wróciłam na uczelnię, zaczęłam terapię, pozbywałam się blizn przeszłości. Stawałam się silniejsza, bardziej świadoma, pewniejsza siebie. Odkrywałam które przekonania, wcześniej nie pozwalały mi się rozwijać. I zaczęłam je skutecznie zmieniać.
Jednak w otoczeniu byłam postrzegana jako „niesforna” i „arogancka”. Rodzina nie rozumiała mojej asertywności, granic, szacunku do własnego czasu i przestrzeni. Te zmiany zaczęły nas dzielić – mnie od nich, a w szczególności od Roberta.
Choć tworzyliśmy relację dojrzalszą niż ta poprzednia, podświadomie czułam, że jeśli on nie zrozumie i nie przepracuje swoich trudności, nasza przyszłość jest zagrożona. Ja szłam naprzód, pełna pomysłów i energii. Widziała w nim ogromny potencjał, ale on nie potrafił go dostrzec. Wybierał życie spokojne, pełne rezygnacji, nie wierzył w siebie. Ten brak wiary był ciężarem dla nas obojga.
Najtrudniejszy moment przyszedł, gdy zaczęłam realizować swoje plany, a on się zatrzymał. Ja, świadoma swojej wartości, nie mogłam już się cofnąć. Wiedziałam, że następny krok jest konieczny i nieunikniony. Postanowiłam sobie jedno: nigdy więcej nie zrezygnuję ze swojego JA.
„Życie nieświadome nie jest warte tego, by je przeżyć”
– Sokrates
Po długiej rozmowie uszanowałam decyzję Roberta. I tak, jak podpowiadało mi serce, pożegnałam się z nim w atmosferze przyjaźni — bez żalu, ale i bez nienawiści. W pierwszych chwilach, gdy emocje jeszcze buzowały, czułam, że powinnam zostać w tej relacji. To było jak echo starego, pełnego lęku głosu w mojej głowie, który próbował mnie zatrzymać — trzymać w kajdanach strefy komfortu, choć wiedziałam, że to nie jest moje miejsce.
Stanęłam wtedy twarzą w twarz ze sobą — bez masek, bez ucieczek. Spojrzałam głęboko w swoje wnętrze i świadomie przyjęłam prawdę: znów będę zaczynać od nowa. I choć lęk próbował mnie sparaliżować, wybrałam odwagę. Zamiast cofać się w bezpieczne, choć ciasne ramy, zrobiłam krok naprzód. Tym razem postanowiłam dać sobie przestrzeń i czas — zanim znów kogoś poznam, chcę skupić się na własnym rozwoju, na budowaniu swojego świata od podstaw.
Droga, którą już zaczęłam przemierzać, oraz zdobyta wiedza stały się moimi najwierniejszymi towarzyszkami. To one ratowały mnie z każdej chwili zwątpienia, z każdego momentu, gdy serce ściskał cień nostalgii. Bo choć byłam pełna siły, wciąż byłam kobietą — a kobieta bez miłości jest jak kwiat bez światła. Pragnęłam kochać i być kochaną, ale miałam dość powtarzania tych samych błędów, dość rozczarowań. Pracowałam, wychowywałam syna i starałam się rozwijać, krok po kroku, dzień po dniu.
Pewnego dnia trafiłam na wyjątkowe seminarium, które trwało przez kolejne dwa lata, odbywające się co weekend. To była moja duchowa oaza, miejsce, gdzie mogłam zgłębiać pracę z człowiekiem na poziomie energetycznym, łączyć wiedzę ze sfery wiary i duchowości. Zawsze byłam osobą pełną wiary — nie tej ograniczonej do niedzielnych mszy, ale płynącej z głębi serca, prawdziwej, żywej. I właśnie tam poczułam, że jestem we właściwym miejscu.
Wiedziałam, że istnieje coś więcej niż tylko świat, który nas otacza — siła, która nas prowadzi i chroni, choć często nie zdajemy sobie z tego sprawy. Seminarium dało mi narzędzia i zrozumienie, że świat rządzi się swoimi prawami, które są po naszej stronie — my musimy je jedynie usłyszeć i nauczyć się z nich korzystać. Poznałam prawo przyciągania, potęgę wizualizacji, energię modlitwy oraz moc słów — tych codziennych wypowiedzi, które padają z naszych ust często bezrefleksyjnie, a które mają niesamowity wpływ na nasze życie.
Jednym z moich największych odkryć były książki Josepha Murphy’ego — światowe bestsellery, które podczas seminarium stały się dla mnie niemal duchową biblią rozwoju. „Potęga Podświadomości” to pozycja, którą z pełnym przekonaniem polecam każdej z Was. To lektura obowiązkowa, jeśli chcecie zrozumieć, jak działa Wszechświat i jak możecie zacząć tworzyć swoje życie świadomie, zamiast być jedynie biernymi obserwatorami.
Jak mówi sam autor:
"Twoje wnętrze jest twoją skarbnicą, tam znajduje się klucz do wszystkich odpowiedzi, których szukasz. Nasza podświadomość ma za zadanie nam służyć, lecz jeśli nie wiemy jak i czym ją karmić, może także stać się naszym największym wrogiem. Nasza podświadomość zawsze działa zgodnie z nawykami myślowymi. Wszystko, w co nasza świadomość uwierzy, nasza podświadomość weźmie za prawdziwe i urzeczywistni, a tym samym według tego przekonania będzie nas prowadzić w życiu."
– Joseph Murphy
Uczono nas też o potędze nawyków i przekonań — ale nie w ten nudny sposób, jak na wykładzie z psychologii, tylko tak, żebyś naprawdę poczuła, że masz kontrolę nad tym, co dzieje się w twojej głowie. Bo wiesz co? To właśnie one są tymi małymi sabotażystami, które podsuwają ci myśli „nie dam rady” albo „to nie dla mnie”. A teraz wyobraź sobie, że możesz je po prostu... wymienić. Na takie, które napędzają cię do działania, które sprawiają, że wstajesz rano z energią i chęcią do życia. I to nie jest magia — to jest świadoma praca, której każdy może się nauczyć.
Dowiedziałam się, jak podkręcić swoją energię tak, by ciało było moim sprzymierzeńcem, a nie wrogiem. Bo serio — kiedy czujesz się dobrze w swojej skórze, masz siłę nie tylko marzyć, ale też te marzenia realizować. To podstawowy warunek do bycia kobietą, która wie, czego chce i się tego nie boi.
I tu jest najlepsze: nikt nie uczył nas, że możemy zaprojektować swoje życie na nowo. Że to my decydujemy, z kim spędzamy czas, jakie relacje pielęgnujemy, jakie myśli karmią naszą duszę. Prawda jest taka — Wszechświat słucha dokładnie tego, co mu mówimy. Myśli, intencje, energia — to jak magnes, który przyciąga albo odpycha. Chcesz ludzi, którzy cię podnoszą na duchu? Najpierw bądź dla nich taka sama.
I pamiętaj: uśmiech, drobny gest, życzliwe słowo — to klucz do otwierania drzwi, których nawet nie wiedziałaś, że są tam gdzieś dla ciebie. To nie jest banał, to prawda. Każdego dnia masz szansę zacząć od nowa — nawet jeśli dziś jest trudniej, niż byś chciała.
Co więcej, usłyszałam coś, co przewróciło mój świat do góry nogami: każdy z nas ma prawo zarabiać, robiąc to, co kocha. Tak, bez wymówek, bez „to się nie uda”, bez rezygnacji z marzeń na rzecz „bezpiecznej” pracy. Ta myśl dodała mi odwagi i sprawiła, że zaczęłam patrzeć na siebie inaczej — jak na kobietę, która może tworzyć własne zasady.
A teraz najlepsze. Podczas jednego z tych weekendowych spotkań przyszło nam zrobić ćwiczenie — wypisać cechy idealnego partnera. Brzmi banalnie? No właśnie. Ale był tam jeden punkt, który mnie zaintrygował — „znak rozpoznawczy”. Mieliśmy określić, co dokładnie nasz wymarzony facet będzie miał w sobie, jaką reakcję ciała wzbudzi, albo jaką cechę zauważymy od razu, która powie nam: „to on”.
Na początku byłam sceptyczna. Serio — jak można opisać coś takiego, skoro jeszcze nie wiesz, kto to będzie? Do tej pory działałam na zasadzie „spotykam, czuję, albo nie czuję”. Zero planu, zero magii.
No i co? Cztery miesiące później, kiedy już prawie zapomniałam o tym ćwiczeniu, ten facet pojawił się jakby znikąd. Byłam zaskoczona, ale też poczułam, że coś się zmienia — nawet jeśli wtedy jeszcze nie znałam wszystkich narzędzi, które pozwalają Wszechświatowi działać na twoją korzyść.
Więc jeśli masz wątpliwości, czy świadomie tworzyć swoje życie — to mówię ci jedno: spróbuj. Bo życie jest za krótkie na czekanie, aż coś się „samo” ułoży. Weź stery w swoje ręce i zacznij kreować swoje szczęście, krok po kroku.
Po seminarium wróciłam do domu totalnie roztrzepana i, serio? To ćwiczenie z kartką – o moim wymarzonym facecie – wyleciało mi z głowy szybciej niż nowa dieta po pierwszym kawałku czekolady. Bo życie nie pyta, czy masz czas na marzenia. Zamiast tego rzuca cię w wir codzienności: praca, obowiązki, rodzina, znajomi.
I właśnie wtedy, kiedy myślałam, że Wszechświat poszedł na wakacje, zaczął coś knuć za moimi plecami. Firma, w której pracowałam, organizowała imprezę dla żołnierzy wracających z misji – prawdziwych bohaterów. My, zwykli śmiertelnicy, mieliśmy ich przyjąć i trochę rozchmurzyć.
I nagle – bach! – pojawił się on: facet jak z mojej kartki marzeń. Moje ciało od razu dało znać – serce waliło, nogi zdrętwiały, a mózg puszczał film „to on!”. Nie znałam go, widzieliśmy się pierwszy raz, a jednak czułam, że znam go lepiej niż najlepszego przyjaciela. Obce oczy, a magnes jak w filmie. Cały wieczór wymienialiśmy spojrzenia, w końcu słowa i numery. I bum! Okazało się, że dzieli nas 1500 km. To jak złapać ostatni pociąg do wymarzonego miasta… tylko on odjechał beze mnie.
W pociągu myślałam: „Dlaczego nie może mieszkać tutaj? Czemu Wszechświat bawi się ze mną w kotka i myszkę?” I wtedy – jak grom z jasnego nieba – dotarło do mnie: nie napisałam, że ma mieszkać w moim kraju. Zostawiłam to pole puste, bo kto by się spodziewał, że to będzie ważne?
I właśnie dlatego był też łysy (tego też nie dopisałam, serio!), i miał swoje demony – nałogi, które ciągnęły go w dół. Zapomniałam dopisać, że chcę faceta bez nałogów. Wszechświat wziął to na serio. No i niespodzianka – mój wymarzony partner nie był wolny jak ptak, a ja marzyłam o kimś, kto naprawdę może być przy mnie, nie o iluzji.
Morał? Kochana, jeśli coś wypisujesz na kartce, nie zostawiaj pustych miejsc pozostawiając to przypadkowi. Wszechświat to nie wróżka, tylko skuteczny menadżer projektu, który robi dokładnie to, co mu powiesz. A jeśli sama nie wiesz, czego chcesz, dostaniesz coś… no cóż, ciekawego, ale nie idealnego.
Więc następnym razem, kiedy będziesz okreslać listę wymarzonego partnera– zrób to z detalami i kontrolą jakości! Miłość nie lubi skrótów. Ja? Dostałam lekcję życia, której nie zamieniłabym na nic – bo bez niej nie byłabym tu, gdzie jestem teraz.
„Proście, a będzie Wam dane”
Mt 7,7–11
Szkoda tylko, że nikt nie krzyczał przez megafon: „Kochana, BARDZO SZCZEGÓŁOWO PROSIĆ! Bo inaczej Wszechświat zrobi Ci show!” Bo serio, bez precyzyjnego „zamówienia” dostajesz taki miszmasz, że można kręcić serial komediowy.
Bo prosiłam jasno o kilka rzeczy, a reszta? Loteryjny bonus.
Ale wiesz co? To właśnie te niespodzianki tworzą najlepsze historie. Życie nie jest katalogiem z Allegro – to targ, gdzie trafisz na perełkę albo na pamiątkę, którą zostawisz w szufladzie.
I choć czasem chciałabyś krzyknąć: „Hej, Wszechświecie, słuchaj uważniej!” – to dzięki temu chaosowi odkrywamy, czego naprawdę pragniemy i jak bardzo warto trzymać rękę na pulsie.
Moja rada? Baw się w detektywa marzeń, dopisz każdy detal, nie zostawiaj niczego na domysły. Wszechświat lubi dokładne zamówienia. A my? Lubimy historie, które opowiadamy przy kawie z uśmiechem i „a nie mówiłam?” w tle.
Udało nam się zostać dobrymi przyjaciółmi, bo wiecie co? To było coś więcej niż przypadek — po prostu czysta magia. Mieliśmy między sobą tę niewidzialną nić, która trzyma naszą znajomość do dziś, i choć mogło zaiskrzyć na poważnie, ja postanowiłam, że wiem, czego chcę i nie zadowolę się niczym mniejszym.
Dziewczyny, słuchajcie — życie mamy jedno, a szczęście to nie opcja, to obowiązek wobec samej siebie. Trudno się cieszyć czymś, co jest na pół gwizdka, co ledwo zaspokaja serce. Więc wzięłam głęboki oddech, podziękowałam Wszechświatowi za tę lekcję (tak, nawet jeśli trochę bolała), i powiedziałam sobie: teraz będzie inaczej.
Moja nowa lista wymarzonego partnera? Będzie dopracowana na 100%, bez żadnych „może” i „jakby”. Bo Wszechświat działa jak najlepszy menadżer projektu — realizuje, co napiszesz, ale nie zrobi za ciebie korekty.
On słucha i daje dokładnie to, o co prosimy, nie zastanawiając się, czy nam to naprawdę służy. My prosimy, on z miłością realizuje — i tu jest cała sztuka! I wiecie co? Mam już świadomość, że największa moc jest w moim umyśle i mojej sile kreacji. Miałam narzędzia, wiedziałam jak ich użyć — i teraz, czytając tę książkę, wiem, że Wy też je dostaniecie. I to jest właśnie piękne — bo każda z nas może tworzyć swoje życie świadomie, z pełną mocą.
Moje pełne wiary poszukiwania zaczęły się na nowo, od zera, ale tym razem z innym nastawieniem. Zrobiłam coś, co dla mnie było przełomowe — usiadłam i stworzyłam listę. Nie byle jaką, nie na szybko, ale taką, na którą dałam sobie czas, przestrzeń i serce. Wiedziałam, że to nie jest zabawa — naprawdę mogę przyciągnąć to, co uskrzydla moje serce i napełnia mnie radością.
Poszłam dalej. Zgłębiłam temat, odbyłam liczne seminaria, warsztaty poświęcone jednemu celowi — przywołaniu do mojego życia tej jednej, idealnie dopasowanej Bratniej Duszy. Tego partnera, który jest moim yin-yang, dopełnieniem, częścią mnie samej. Połączyłam tę świeżo napisaną listę z całą moją wiedzą i doświadczeniem, które zebrałam przez lata. I wprowadziłam techniki, o których opowiem w kolejnych rozdziałach — bo wiem, że będą dla Ciebie równie ważne.
Z pełnym zaangażowaniem i wiarą zaczęłam działać. Chciałam na własnej skórze przekonać się, czy to działa, czy można naprawdę świadomie współpracować z Wszechświatem. Podkręciłam obroty, postawiłam wszystko na jedną kartę — chciałam szczęścia i nie mogłam się doczekać momentu, kiedy spotkam tego, który powstał w mojej wyobraźni.
Może ktoś pomyśli — jak to, tworzyć sobie kogoś, wymyślać? Przecież to niemoralne, to zarezerwowane tylko dla Boga. Ale spójrz na to inaczej — to właśnie Bóg stworzył nas na swoje podobieństwo, z miłości, dał nam kreatywność i moc tworzenia. Wszystko, o czym myślimy, istnieje już gdzieś w Wszechświecie. Myślimy tylko o tym, co zostało już stworzone.
Więc każda osoba, o której marzysz — mężczyzna czy kobieta — już gdzieś jest. Może nasze drogi dotąd się nie skrzyżowały, ale określając szczegóły tej osoby, tworzymy coś na kształt mapy, która kieruje nas i jego na tę samą ścieżkę. To tak, jakbyśmy szeptali do jej intuicji, która czasem nas słyszy, a czasem nie — i wtedy właśnie dzieją się cuda.
Wszechświat, jak doskonały katalog, wyszukuje osobę, która odpowiada Twojemu zamówieniu. Układa zbiegi okoliczności, by postawić Was na tej samej drodze, byście mogli się odnaleźć. I pamiętaj — każde takie spotkanie niesie lekcje dla Was obojga, bo wzajemnie szlifujecie swoje charaktery.
Nawet jeśli to Ty stworzyłaś obraz swojego partnera za pomocą tych mogłoby się wydawać magicznych narzędzi, które zaraz poznasz, on też, na głębokim, nieświadomym poziomie, marzył właśnie o Tobie. To jest połączenie na poziomie energii, które działa dwustronnie i jest piękne w swojej harmonii.
Teraz kilka słów o tym, co działo się u mnie, gdy już z pełną świadomością stworzyłam nową listę cech mojego wymarzonego mężczyzny. I wtedy… moja podświadomość zrobiła swoje — przypomniała sobie o tym, co dla mnie najlepsze, i… zupełnie sprawiła, że zapomniałam o całym procesie! O tym, że mam cierpliwie czekać na swoją Bratnią Duszę.
Muszę przyznać, że podświadomość to nasz sprytny sprzymierzeniec. Daje nam chwilową amnezję, pozwalając zapomnieć o wielkich planach i zająć się codziennością. I wiecie co? To właśnie dzięki temu zapomnieniu niespodzianka smakuje jeszcze lepiej.
Bo życie ma swój rytm. Zawsze tak się układa, że jesteśmy zajęci – praca, obowiązki, drobiazgi – i wtedy, zupełnie niespodziewanie, przychodzą cuda. W najmniej oczekiwanym momencie. To jest właśnie magia, której nie da się zaplanować.
Trzeba się po prostu poddać tej Wyższej Sile, bo ona jest od nas mądrzejsza. My — z naszym ego — chcemy wszystko mieć pod kontrolą, znać każdy szczegół i mieć natychmiastowe odpowiedzi. Ale ta chęć kontroli pożera naszą energię i zwykle nie prowadzi do dobrych wyborów.
Więc pozwól sobie na oddech, na zaufanie i daj się poprowadzić… bo życie ma swój plan, a Ty jesteś w nim na właściwym miejscu, nawet jeśli jeszcze tego nie widzisz.
„Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu”
— Antoine de Saint-Exupéry
Co z tego wszystkiego wyszło tym razem?
Z radością i dumą mogę się z Wami podzielić, że po dziś dzień jestem w pięknym związku. Razem rozwijamy się, spełniamy marzenia i odkrywamy świat. Mamy podobne pasje, ale i różnice, które tylko dodają pikanterii rozmowom i wspólnym chwilom. Wspieramy się nawzajem, gdy któreś z nas stawia sobie nową poprzeczkę – czy to projekt zawodowy do zrealizowania, czy sportowy cel do zdobycia.
Co najważniejsze, mój wymarzony mężczyzna tym razem ma wszystko na swoim miejscu (nawiązuję tutaj oczywiście do łysego mężczyzny, o którym wcześniej wspominałam) i pojawił się w moim życiu zaledwie trzy miesiące po tym, jak poprosiłam o niego z pełnym sercem i miłością. Gdy się zjawił, ja nadal konsekwentnie działałam, kończyłam swoje zadania, by móc z czystym sumieniem cieszyć się naszą relacją.
Niesamowite jest to, że kiedy budzę się rano w jego ramionach i patrzę, jak śpi, usta same układają się do uśmiechu. Nawet teraz, pisząc to, czuję tę radość i szczęście, bo życie jest naprawdę piękne, jeśli tylko umiemy o to poprosić… i otworzyć się na cud.
Śmieszne jest to, że po raz kolejny przeoczyłam pewien detal – zapomniałam wspomnieć o wieku mojego mężczyzny. Wszechświat sam się tym zajął i mój ukochany, z którym spędzam najwspanialsze chwile i uczę się codziennie, jest ode mnie młodszy. I wiecie co? Wcale mi to nie przeszkadza. Ma tyle pięknych cech, które uwielbiam, że wiek to tylko liczba.
Po wszystkich trudach, poszukiwaniach i czasem zawirowaniach, ta relacja to dla mnie ogromna nagroda. Jestem niezmiernie wdzięczna Wszechświatowi i wszystkim, których spotkałam na swojej drodze – za wiedzę, narzędzia i wsparcie, które doprowadziły mnie do tego miejsca.
Z Tobą, Droga Czytelniczko, będzie dokładnie tak samo. Wystarczy, że zadasz sobie pytanie: CZEGO I KOGO NAPRAWDĘ PRAGNIESZ? A potem zaczniesz działać.
Moja droga, pełna marzeń o miłości, ale i wyzwań, doprowadziła mnie do tego punktu. Dała mi wiedzę i stała się inspiracją, by podzielić się nią z Tobą. Bo życie może być bajką — w końcu najpiękniejsze bajki rodzą się w ludzkich sercach.
Tak działa cały Wszechświat, tak działa Stwórca, który z miłości do nas pragnie naszego szczęścia. A moja recepta na sukces w każdej dziedzinie życia brzmi:
„Działaj z wiarą i mocą, która czuwa nad Tobą.”
– Sylwia Wurst
Wierzę w Ciebie i życzę Ci mnóstwo pięknych, pełnych miłości chwil, na które zawsze zasługiwałaś. Może tylko na chwilę o tym zapomniałaś — teraz czas, by to zmienić.
Najpierw sprzątnij stare graty, zanim wstawisz nowe meble.
Kochana, w życiu działa to jak w szafie. Nie upchniesz nowej, boskiej sukienki między swetry z 2005 roku i dżinsy, które „kiedyś jeszcze będą dobre”. Najpierw trzeba zrobić porządek. Wyrzucić to, co stare, zniszczone, za małe i już totalnie nie w Twoim stylu. Dopiero wtedy robimy miejsce na coś nowego, świeżego i… Twojego.
To samo dotyczy relacji. Niezależnie od tego, gdzie teraz jesteś, zrób mały rekonesans. Czy w Twoim życiu jest ktoś, kto kiedyś rozpalał w Tobie ogień, a dziś co najwyżej wzbudza chęć przeprowadzki na innego miasta? Jeśli tak, zatrzymaj się i zadaj sobie jedno pytanie: dlaczego?
Tylko Ty znasz odpowiedź. Możesz usiąść z partnerem, wyłożyć kawę na ławę (a nie zamiatać ją pod dywan) i sprawdzić, czy oboje gracie jeszcze w tej samej drużynie. Bo może on czuje zupełnie inaczej niż Ty, a oboje żyjecie w iluzji. Jeśli nie da się dojść do sedna samodzielnie, wciągnij do gry mediatora, terapeutę albo kogokolwiek, kto zna się na odplątywaniu takich węzłów.
I pamiętaj — zanim powiesz „do widzenia” na zawsze, sprawdź, czy przypadkiem nie wystarczy trochę przyprawić ten związek: